Czuję niemoc i po części bezradność, mówi Faktom Oświęcim Sebastian K. – WYWIAD

Paweł Wodniak  |   Fakty  |   23 marca 2017 11:58
Udostępnij

Z Sebastianem K., 20-latkiem obwinianym o spowodowanie wypadku z kolumną rządową, która wiozła premier Beatę Szydło, rozmawia Paweł Wodniak.

Co robiłeś 10 lutego, kiedy doszło do wypadku?

– Pojechałem z mamą pociągiem na zakupy do Katowic. Mama jeszcze miała coś tam załatwić podczas wyjazdu. Po powrocie sprzed dworca w Oświęcimiu pojechaliśmy do galerii Niwa. Mama swoim autem, a ja swoim. Byłem tam po bilety na film, na który planowaliśmy pójść z dziewczyną w kolejnym tygodniu. Mama wyjechała wcześniej, bo miała się spotkać z koleżanką z pracy. Kiedy ja wracałem, doszło do wypadku.

Teraz po ponad miesiącu wciąż analizujesz okoliczności wypadku?

– Jestem utwierdzony w tym, co już mówiłem w prokuraturze. Jestem pewien wszystkiego, co tam nastąpiło.

Kiedy się dowiedziałeś, że to wypadek z kolumną rządową?

– Na miejscu dowiedziałem się od strażaka, że to był wypadek z panią premier. Natomiast, że to była cała kolumna rządowa, dopiero następnego dnia.

Co wtedy pomyślałeś?

– Że na pewno ciężko mi będzie udowodnić niewinność.

Czułeś strach, bezradność?

– Jak najbardziej. Tej nocy i na drugi dzień myślałem, że zostanę z tym sam z rodzicami. Przypuszczałem, że nikt nie będzie się chciał podjąć reprezentowania mnie i bronić w takiej sprawie.

Sądziłeś, że sprawa pójdzie w tym kierunku, żeby cię załatwić, żeby nie powiedzieć – zgnoić?

– Przeszła mi taka myśl przez głowę. Ale nie spodziewałem się, że to później będzie aż tak wyglądać w mediach.

O swoim przyznaniu się do winy dowiedziałeś się z telewizji od ministra Błaszczaka.

– Wtedy ta jego wypowiedź mnie bardzo zaskoczyła. Czułem złość i bezradność, kiedy powiedział, że jestem winny. Poczułem, że nieuniknione jest, że to ja będę za wszystko odpowiadać.

Zdawałeś sobie sprawę, że ten wypadek może posłużyć rozgrywkom politycznym?

– Nie. Nawet o tym nie myślałem w tamtym czasie. Bardziej się skupiałem na tym, że ktoś zaoferował pomoc w takiej sytuacji. To był pan mecenas (Władysław Pociej – przyp. aut.).

Później odczułeś piętno polityki?

– Zauważyłem, że to zdarzenie może posłużyć do celów politycznych, ale w tamtym momencie było mi to obojętne. Polityką się raczej nie interesuje, więc skupiałem się raczej na tym, co się ze mną stanie.

A co się stanie, jak myślisz?

– Myśli mam od tych najbardziej optymistycznych, po te bardziej sceptyczne – mimo, że nie czuję się winny, to pójdę za to siedzieć do więzienia. Może to się i tak skończyć. Chciałbym, żeby to się wszystko wyjaśniło, żeby prawda wyszła na jaw, żeby wszyscy mówili tak, jak rzeczywiście było. Ale tym nawet nie ma się co łudzić.

Do 10 lutego jako kierowca miałeś czyste konto?

– Ani mandatów, ani punktów. Jedyne zatrzymania przez policję to rutynowe kontrole trzeźwości. Przed wypadkiem pokonywałem około tysiąc kilometrów miesięcznie, czasem nawet więcej. Po Polsce, Szwecji, Norwegii.

Z galerii Niwa zawsze jeździłeś ta samą drogą?

– Tak, najczęściej, bo to skrót do domu.

Czujesz się ofiarą państwa, systemu, rządu?

– Tak, czuję się poszkodowany, ale psychicznie. Czuję niemoc i po części bezradność.

Byłeś na bieżąco z medialnymi przekazami na temat siebie i wypadku?

– Śledziłem większość materiałów w telewizji, bądź Internecie, ale przy niektórych to aż się gotowało we mnie. Na przykład kwestia muzyki w samochodzie, bądź też wypowiedzi publiczne, sugerujące, że mógł to być zamach.

Myślałeś, żeby w międzyczasie podać swoją wersję wypadku mediom?

– Do tej pory o tym myślę, ale zapala się wówczas taka lampka w głowie, że będę mógł to zrobić, gdy nastąpi finał sprawy, żeby przypadkiem teraz nie pogorszyć swojej sytuacji. Przed spotkaniem z dziennikarzami „Uwagi!” i Faktów Oświęcim mecenas udzielił mi porady, co mogę mówić, a czego nie. Chodzi o to, żeby nie ujawniać tego, co było w zeznaniach.

My, dziennikarze, usilnie staraliśmy się z tobą skontaktować. Media bardzo cię nękały?

– Numeru mojego telefonu nikt z mediów nie zdobył, więc też nikt nie dzwonił. Natomiast dwa dni po wypadku do mojej dziewczyny zadzwonił Zbigniew Stonoga. Chciał kontaktu ze mną. Skąd wziął numer? Nie mam pojęcia.
W poniedziałek dziennikarze z operatorami kamer pojawili się przed blokiem, gdzie mieszkam przed godziną 9 i stali do 21.30. Dzwonili co chwilę domofonem, bądź pukali i dzwonili do drzwi. Porozmawiali też z wszystkimi sąsiadami. Nie chciałem tego dnia wychodzić z domu. Zamierzałem iść do szkoły, ale się nie dało. We wtorek było przesłuchanie w prokuraturze, więc wszystkie media dostały to, czego chciały.

Miałeś jakiekolwiek wsparcie ze strony mediów? Nie wszyscy przecież „jechali” po tobie.

– Również coś takiego odczuwałem. Także lokalnie od Faktów Oświęcim. Od TVN 24, któremu udało się dotrzeć do świadków. Od innych portali, które nie od razu mnie skazywały. Generalnie od tych mediów, które są niezależne.

Jak wyglądał pierwszy dzień po wypadku w szkole?

– W miarę normalnie. Zdarzały się pytania o szczegóły, ale nie mogłem udzielać informacji w tej sprawie. Za to bardzo wiele osób, w szkole i poza nią, udzielały mi wsparcia mentalnego. Oczywiście oprócz rodziny, mojej dziewczyny i mecenasa, który dbał o to, bym był choć trochę spokojniejszy. I, rzecz jasna, osoby, które wsparły zbiórkę (pieniędzy na zakup nowego fiata seicento dla Sebastiana, zorganizowaną przez Rafała Bieguna, Polaka mieszkającego w Anglii – przyp. aut.). Na początku cała ta zbiórka nie do końca do mnie docierała. Potem wchodziłem na stronę, by przeczytać komentarze. Na kwotę nie zwracałem uwagi, bo pieniądze nie są najważniejsze. Ale jak widziałem ogrom ludzi, ponad osiem tysięcy osób, które solidaryzowały się ze mną i wspierały w komentarzach, to nieco się opanowałem i uspokoiłem.

Jak się dowiedziałeś o akcji Rafała Bieguna?

– Od znajomych. Rafał kontaktował się z mecenasem i, z tego co mi wiadomo, mój tata odbył z nim krótką rozmowę.

Od razu wiedziałeś, że nie przyjmiesz tych ponad 150 tysięcy złotych?

– Nie chciałem tych pieniędzy od samego początku, bo wolę sobie sam na coś zapracować, niż dostać od kogoś. A co do decyzji, na co zostaną przekazane… Najchętniej to bym każdej osobie z osobna to zwrócił, bo po prostu nie potrafię czegoś takiego przyjąć. Ale to byłoby dość mocno utrudnione, więc zdecydowałem, że przeznaczę pieniądze na cele charytatywne. Nie zastanawiałem się, na co konkretnie. Nie mam teraz głowy, żeby myśleć teraz o tym.

A decyzja, że pieniądze przekażesz dopiero po zakończeniu całej sprawy była twoja czy mecenasa?

– Powiedzmy, tak pół na pół. Po konsultacjach stwierdziliśmy zgodnie, że tak chyba będzie najlepiej, jeśli dopiero zajmiemy się tym po wydaniu prawomocnego wyroku sądu. Nie chcę sobie tym teraz zaprzątać głowy, tym bardziej, że za półtora miesiąca mam maturę.

Jak idą ci przygotowania do matury?

– Nie jest łatwo, bo ciężko mi się jest skupić na czymś tak konkretnie. Dużo ciężej niż przed wypadkiem.

Masz wsparcie nauczycieli?

Owszem, wielu z nich okazało mi wsparcie, jednak programu nauczania nie da się obejść i muszę realizować go w tym zakresie, co wszyscy.

Spotykałeś się z jakimiś uwagami, ale nie w świecie wirtualnym, tylko realnym, osobiście, twarzą w twarz?

– Zdarzały się takie sytuacje. W szkole tylko raz, jak byłem na parkingu przed wejściem do szkoły pierwszy raz po wypadku usłyszałem z okna: „Szydło, seicento” i tak dalej. Od dawnych znajomych, z którymi nie utrzymuję już kontaktu padały stwierdzenia, że pewnie zrobiłem to specjalnie, nie będę musiał pracować, bo teraz kupię sobie wszystko. Odebrałem też telefon od znajomego, który co prawda początkowo pytał, jak się czuję, zapewnił, że mogę na niego liczyć, a potem szybko przeszedł do zbiórki. Powiedział, że jak będę pieniądze przekazywać na cele charytatywne, to żebym pamiętał o jego kuzynie na wózku inwalidzkim.

Korzystałeś z pomocy psychologa?

– Obeszło się bez tego. Mam ogromne wsparcie rodziny, mojej dziewczyny, no i mecenasa.

Twoje seicento jest w dalszym ciągu na parkingu?

– Tak.

Jak się w takim razie przemieszczasz?

– Komunikacją miejską, albo autem mamy.