Wrzesień 1939 oczami Jana Feliksa Olszyńskiego

Paweł Wodniak  |   Fakty  |   9 października 2009 17:22
Udostępnij

Wrzesień 1939 roku wspomina Jan Feliks Olszyński, ur. 24 stycznia 1921 r. w Kielcach, zamieszkały w Krynicy, b. więzień KL Auschwitz, nr obozowy 39231. W relacji spisanej w 1997 roku przez Adama Cyrę, historyka Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau znalazły się też wspomnienia z pobytu w obozach koncentracyjnych Auschwitz, Buchenwald, Flossenbürgu i Dachau. Jan Olszyński zmarł w 2001 r. i jest pochowany na cmentarzu w Krynicy.

Publikujemy fragment relacji, dotyczący Września 1939 roku i zachowujemy jej oryginalną pisownię.

Rodzina Olszyńskich – herbu Pnienia – wywodzi się od Samuela Olszyńskiego, który w wojskach króla Jana Sobieskiego walczył jako puszkarz pod Wiedniem. Od 1923 r. mieszkaliśmy w Katowicach, najpierw przy ul. 3 Maja nr 11, a później w naszej wilii, która znajdowała się przy ul. Bratków nr 10.

Mój Ojciec Bolesław, który bardzo dobrze mówił po niemiecku, ukończył studia ekonomiczne w San Gallen w Szwajcarii. W okresie międzywojennym był dyrektorem Wspólnoty Interesów w Katowicach przy ul. Kościuszki nr 47 (był więźniem KL Auschwitz, gdzie został rozstrzelany pod ?Ścianą Straceń? 28 października 1942 r.).

Matka Janina zajmowała się domem i nie pracowała zawodowo (była więziona w KL Auschwitz-Birkenau, obóz przeżyła). Starszy ode mnie o dwa lata brat Jerzy Lechosław Olszyński ukończył studia w Akademii Konsularnej w Wiedniu, a następnie w 1937 r. Szkołę Podchorążych Artylerii we Włodzimierzu Wołyńskim. Jako podporucznik rezerwy posiadał przydział mobilizacyjny do 5. pułku artylerii ciężkiej w Krakowie (był więziony po wojnie przez UB).

Przed wybuchem wojny nie zdążyłem jeszcze ukończyć gimnazjum realnego, które mieściło się przy ul. Wojewódzkiej  w Katowicach. Będąc jego uczniem należałem do drużyny harcerskiej. Jako uczeń gimnazjalny trenowałem również boks oraz miałem duże osiągnięcia w pływaniu; zdobyłem tytuł wicemistrza Polski na sto metrów w stylu klasycznym (ćwiczyłem w klubie Pogoni na pływalni Bugla). Maturę zdałem na tajnych kompletach w Krakowie w 1940 r.

W sierpniu 1939 r. brat Jerzy – zgodnie z przydziałem mobilizacyjnym – otrzymał powołanie do swojej jednostki w Krakowie. Na wiadomość o tym w oczach Ojca wyglądającego przez okno naszego domu zobaczyłem łzy. Nim odprowadziliśmy go na najbliższy pociąg odjeżdżający z Katowic do Krakowa, Ojciec polecił mi kupić dla niego w pobliskiej drogerii żyletki i parę innych drobiazgów. Skrupulatnie także dopilnował, aby brat zgodnie z otrzymanym wezwaniem punktualnie dotarł do swojej jednostki. Tacy wtedy byli ludzie – Polacy.

Nim Niemcy wkroczyli do Katowic, my również opuściliśmy  to miasto, ponieważ Ojciec otrzymał polecenie wyjazdu służbowego do Sandomierza, gdzie miał roztoczyć opiekę nad magazynami benzolu. Podróżowałem wraz z Rodzicami samochodem. Po drodze zatrzymaliśmy się na kilka dni w Bliżynie koło Skarżyska, gdzie brat mojej Matki – ks. Seweryn Kiersztajn – był proboszczem. Stamtąd pojechaliśmy do Sandomierza i schroniliśmy się w klasztorze, w którym mieściło się również seminarium duchowne. Tam zastali nas Niemcy.

Miasto wcześnie było bombardowane i chorych wraz z rannymi ze zniszczonego bombami szpitala przeniesiono w tym czasie do klasztoru. Nie było z nimi jednak lekarzy, ponieważ personel szpitala uciekł podczas nalotu niemieckich bombowców  i z tego powodu chorzy, jak również ranni byli pozbawieni całkowicie opieki medycznej.

Na szczęście wśród uciekinierów znajdował się starszy już wiekiem lekarz internista, doktor Piotr Wysocki z Krakowa, który przy mojej pomocy zaczął poszkodowanym udzielać pomocy. Stałem się jego pomocnikiem, ponieważ jako harcerz ukończyłem kurs sanitariusza Polskiego Czerwonego Krzyża w Katowicach.

Pomagałem doktorowi, podtrzymując rannych i bandażując ich oraz wykonując jego polecenia, często w nocy i bez odpoczynku. Po wkroczeniu wojsk nieprzyjacielskich do Sandomierza do klasztoru wtargnęli żołnierze niemieccy, wypędzając znajdujących się w nim zdrowych mężczyzn na rynek miasta, gdzie zmuszono nas do siedzenia. W tym czasie karabiny maszynowe były skierowane w naszym kierunku.

Po pewnym czasie Ojciec zwrócił się po niemiecku do oficera hitlerowskiego, aby Jego i mnie zwolniono. Na wiadomość, że jestem rzekomo pracownikiem szpitala, chętnie to zrobiono, ponieważ w tym czasie kilku rannych żołnierzy niemieckich oczekiwało na opatrunek. Po powrocie z rynku zaraz udałem się do doktora Wysockiego i opatrzyliśmy rannych. Tak wyglądało moje pierwsze zetknięcie się z Wehrmachtem.

Po tym zdarzeniu wkrótce zdecydowaliśmy się na powrót w rodzinne strony. Nie mieliśmy już auta, gdyż zostało nam zabrane przez Niemców. Podróżowaliśmy przez pewien czas wraz z dyrektorem browaru w Okocimiu jego firmową platformą do rozwożenia piwa, zaprzężoną w parę koni. Niecodzienny środek lokomocji był pełen powracających uciekinierów. Ostatecznie Rodzice udali się do Katowic, natomiast mnie pozostawili chwilowo u znajomych w Krakowie, obawiając się o moje bezpieczeństwo.